Polskie-Cmentarze.pl

Ciekawostki

Poniedziałek 26.07.2010, godz. 10:16Ach, cóż to był za pogrzeb

Article img

Śmierć jest przykrym wydarzeniem, które żałobnikom może choć trochę osłodzić udany pogrzeb. Pochówki przeprowadzane ze staropolską pompą dawały dużo radości nawet nieboszczykom.

W przedwojennej Warszawie do legendy przeszedł pogrzeb poetki Bronisławy Ostrowskiej, który stał się głośnym wydarzeniem za sprawą przyjaciela wszystkich artystów Franciszka Fiszera. Znany z ciętego języka Fiszer przez całą uroczystość milczał, kontemplując wspaniałość orszaku żałobnego, obserwując sławnych gości i słuchając mowy pożegnalnej. Wygłaszający ją mówca długo chwalił zalety zmarłej, by na koniec pożegnać Bronisławę, lecz nie Ostrowską, ale Piłsudską. W ciszy, jaka zapadła po ostatnim słowie, zebrani usłyszeli sceniczny szept Franciszka Fiszera: "Ale się sypnął. No i cały pogrzeb na nic!". Tego dnia z Powązek prawie wszyscy wracali w szampańskim humorze.

Jednakże ten sposób zadowalania żałobników raczej nie wpisywał się w tradycję polskich pogrzebów. Zwykle bowiem słynęły one z olśniewającej formy i perfekcyjnej organizacji. Zaś im ważniejszą personą był zmarły, tym większych dokładano starań, by porazić widza niekonwencjonalnymi pomysłami.

Grunt to zapobiegliwość

Pierwszą i najważniejszą rzeczą, jaką przygotowywano na pogrzeb, była oczywiście trumna. Podobnie jak dziś, także w dawnej Polsce świadczyła ona o statusie społecznym zmarłego. Ubodzy mogli pozwolić sobie co najwyżej na drewniane skrzynie. Bogatsi mieszczanie i szlachta kupowali te z lepszego drewna, często obciągane płótnem. Zaś możnowładcy preferowali trumny cynowe, acz największą zazdrość budziły srebrne, pokryte złotymi zdobieniami. Co bardziej zapobiegliwi zamawiali wymarzone trumny już za życia. Zgodnie z tradycją trzymano je potem do dnia pogrzebu na strychu, po brzegi wypełnione zbożem. Bo, jak głosił przesąd, trumna pełna ziarna przysparzała dobytku gospodarzowi. Nie mniej ważne od jakości opakowania, w którym grzebano ciało, było to, kto przybywał na samą uroczystość. Dlatego bardzo istotne dla rodziny zmarłego stawało się sprowadzenie sławnych gości, dodających swymi osobami splendoru orszakowi żałobnemu.

Wychodząc naprzeciw tym potrzebom, ksiądz Wojciech Bystrzonowski w wydanej w 1732 r. książce "Polak sensat" zaproponował czytelnikom wzór specjalnego zaproszenia pogrzebowego przeznaczonego do wysłania ludziom wysoko postawionym. Owo pismo skrzy się od pochlebstw mających skłonić ważne persony, by zechciały towarzyszyć w ostatniej drodze stojącemu niżej w hierarchii społecznej nieboszczykowi. Bystrzonowski sugerował np., by zapraszający przekonywał ważnego gościa, iż dzień żałoby już "nie będzie dlań dniem zaćmienia", jeśli tamten przybędzie "i swoją zajaśnieje potencją".

Najbardziej przewidujący o pochówek troszczyli się przez całe dorosłe życie. Najłatwiejszym sposobem było przeznaczanie hojnych darów na kościoły i klasztory. Wdzięczni duchowni ciągnęli potem tłumnie w kondukcie żałobnym swego dobroczyńcy. I tak np. na pogrzebie sponsora wielu klasztorów hetmana Stanisława Koniecpolskiego doliczono się kilku tysięcy księży i mnichów.

Więcej niż teatr

Ostatnia droga Koniecpolskiego została zapamiętana na długo nie tylko z powodu tłumów zakonników, lecz także dlatego, że jego pogrzeb stał się ceremonią wzorcową. W trumnie obok wodza leżały insygnia władzy hetmańskiej: buława, szabla, karwasze (część zbroi chroniąca przedramiona i łokcie) i ozdobiony diamentami szyszak. Na czele orszaku jechało kilku jeźdźców w zabytkowych zbrojach, z których jeden na znak żałoby trzymał kopię zwróconą grotem ku ziemi. Pośród tych dawnych podkomendnych Koniec-polskiego wyróżniał się niejaki pan Komorowski, "reprezentujący osobę świętej pamięci hetmana". Rozpowszechnił się bowiem obyczaj przebierania jednego z żałobników za zmarłego, by zaprezentować, jak wyglądał. Temu same-mu służyły malowane tuż po zgonie portrety trumienne.

Kiedy kondukt docierał do kościoła, czekał już w świątyni na trumnę wspaniały kamienny katafalk, odznaczający się sporą wytrzymałością na wstrząsy. O niego bowiem kruszono insygnia władzy zmarłego. Franciszek Karpiński uczestniczący w pogrzebie hetmana Józefa Potockiego zanotował: "Wjeżdżali (do kościoła - przyp. aut.) w największym końskim biegu wybrani rycerze po jednemu, i ten z nich kruszył kopię przy herbie będącym u nóg trumny hetmańskiej, inny łamał szpadę, inny rzucał pałasz, inny strzały, inszy chorągiew, inszy buńczuk, inszy sztandar itd.". Po takim efektownym wjeździe jeźdźcy w pełnych zbrojach z hukiem spadali z koni, by jeszcze dobitniej okazać swój żal. Acz nie zawsze przedstawienie udawało się tak, jak zaplanowano. "Dwom z tych bohaterów nie udało się wyradzić skruszenia chorągwi i sztandaru, bo świece na katafalku porozrzucali, ale udał się lepiej niby żal i spadanie z koni, bo byli dobrze pijani" - opisywał Karpiński.

Zbyt energiczne kruszenie insygniów czyniło pogrzeb czasem bardziej emocjonującym, niż zakładano. Podczas uroczystości żałobnych po śmierci marszałka królewskiego dworu Adama Kazano-wskiego w 1650 r. w warszawskiej katedrze rycerz tak rozpędził konia, że wpadł na nim w poślizg, przez co "mało nie zabił panny Grzybowskiej, podkomorzanki czerskiej, przy katafalku stojącej" - relacjonował Stanisław Oświęcim. Niebezpieczny wypadek, jak donosił Oświęcim, "śmiechu ludzi nabawił". Jednym słowem, pogrzeb z pompą nie dość, że tworzył niesamowitą atmosferę, to jeszcze dostarczał przedniej zabawy.

Celebra państwowa

W czasach bardziej współczesnych Polacy już nie chowali zmarłych w tak efektowny sposób. Acz nadal w razie potrzeby potrafili sprostać wyzwaniu. Dość przypomnieć uroczystości żałobne towarzyszące sprowadzeniu do kra-ju w 1927 r. prochów Juliusza Słowackiego. Z Francji szczątki poety przypłynęły do Gdyni na pokładzie ORP "Wilia". Tam przeniesiono trumnę na najokazalszy okręt wojenny - torpedowiec "Mazur", który demonstracyjnie przewiózł ją do Wolnego Miasta Gdańska. To porządnie zirytowało Niemców, ale organizatorzy przy okazji musieli też zirytować ducha poety, bo w Gdańsku prochy Słowackiego przeładowano na statek "Mickiewicz". Na pokładzie jednostki noszącej imię konkurencyjnego wieszcza trumna popłynęła w górę Wisły.

24 czerwca "Mickiewicz" był już w Warszawie. "Na brzegach liczne grupy ludzi nieraz po kilkaset głów w jednym miejscu. Naraz gdzieś na brzegu widać tłumną procesję z duchowieństwem i chorągwiami. Słychać śpiew "Boże coś Polskę, to znowu orkiestrę strażacką" - opisywał zawinięcie jednostki do stolicy wiceprezes Komitetu Sprowadzenia Zwłok Juliusza Słowackiego Józef Wiśniowski. A Jarosław Iwaszkiewicz konstatował: "Na środku pokładu, na niewysokim wzniesieniu, jak gdyby wprost na deklu okrętu, stała mała trumna przykryta sztandarem. A przy niej na warcie mały Or-Ocik w swoim pułkownikowskim mundurze i blady jak trup, szalenie wysmukły, łamiący się jak pręt w tej wysmukłości Lechoń, we fraku i białym krawacie".

Potem trumnę przeładowano na karawan i powieziono pod Zamek Królewski, gdzie czekał prezydent Ignacy Mościcki, by wygłosić przemówienie. Następnego dnia po wspaniałej mszy żałobnej w katedrze archidiecezji warszawskiej Słowacki, tym razem pociągiem, ruszył w drogę do Krakowa. I znów tłumy ludzi stały wzdłuż całej trasy.

W Krakowie, odprowadzana przez przedstawicieli najwyższych władz państwowych i kościelnych, trumna trafiła na Wawel. Tam czekał już Józef Piłsudski. Po uroczystej mowie Marszałek wydał komendę: "W imieniu Rządu Rzeczypospolitej polecam Panom odnieść trumnę Juliusza Słowackiego do krypty królewskiej, by królom był równy". I tak po trwającym dwa tygodnie pogrzebie wieszcz spoczął w krypcie obok swego największego antagonisty Adama Mickiewicza. Jednak sama feta była tak udana, że nikt na ów mały zgrzyt nie zwracał uwagi. Bo efektownym pogrzebem można załatwić nawet sprawy wcześniej, zdawałoby się, nierozwiązywalne.

Źródło: http://www.polskatimes.pl, Autor tekstu: Andrzej Krajewski

Powrót